th

“Steve Jobs” – widz płakał, jak oglądał

Widzieliście? Współczuję. Jeszcze nie byliście? Nie idźcie! Chyba, że lubicie tanie melodramaty klasy C. Albo macie masochistyczne skłonności do katowania się tandetnym amerykańskim kinem.

Bardziej schematycznie być już chyba nie mogło: niezrozumiany geniusz, całkowicie pochłonięty misją zmieniania świata, zmagający się bandą mniej lub bardziej sympatycznych przeciętniaków, którzy inteligencją, talentem i przenikliwością nie dorastają mu co prawda do pięt, ale w przeciwieństwie do niego przejawiają ludzie odruchy.

No bo jego nie interesują jakieś tam relacje międzyludzkie, dzieci tym bardziej, nawet jeśli własne, ale oczywiście przemiana bohatera musi nastąpić, scena pogodzenia z Lisą musi być i jest, kiczowata i żenująca do granic możliwości, no bo skoro ona mu coś kiedyś narysowała w MacPaint, to on dla niej wymyśli iPoda i odtąd będzie już pięknie i kolorowo, jak logo NeXT. Yahhh!

Reżyser i scenarzysta bawią się w domorosłych terapeutów próbujących rozgryźć osobowość Jobsa, przy czym czepiają się adopcji jak rzep psiego ogona: czy Jobs czuje się porzucony, czy wybrany, czy to go ukształtowało…, a Ciebie skręca już od tej taniej psychologii rodem z poradników “Odkryj swoje prawdziwe wnętrze w trzech prostych krokach”. Nawet jeśli Boyle i Sorkin chcieli po prostu wyśmiać próby opisywania charakteru Jobsa przez pryzmat jego adopcji, to ja tam ironii nie widziałem.

No i jeszcze Woz i Sculley zamęczają nas (i Jobsa) przez calutki film, pojawiają się i znikają, upierdliwi do granic możliwości, no ale autorzy filmu muszą przecież odpowiedzieć na nurtujące ludzkość od wieków pytania o to, jaką rolę w sukcesie Apple odegrał Wozniak (i jego zespół) i czy Sculley zwolnił Jobsa, czy też może Jobs zwolnił się sam.

Zmuszam się, żeby nie wyjść z kina i z nudów rozmyślam, co bo było, gdyby wyrwać film z objęć komercyjnego Hollywoodu i pozwolić zrobić go dobrym, np. europejskim reżyserom: taki von Trier (ale ten w formie sprzed kilkunastu lat) mógłby pokazać, jak robi się porządny dramat psychologiczny, Polański jak nikt inny wydobyłby wszystkie ciemne strony charakteru Jobsa i balibyśmy się bardziej, niż na “Dziecku Rosemary”. Albo żeby chociaż w Hollywood zrobił go Tarantino, który z pewnością urządziłby komputerowym geekom niezłą zero-jedynkową sieczkę. Przynajmniej coś by się działo.

A tak: było o Apple, a wynudziłem się jak na konferencji Microsoftu. Szkoda.

Gwoli sprawiedliwości: pomysł formalny, żeby cała akcja rozgrywała się za kulisami przygotowań do kilku najważniejszych eventów w karierze Jobsa – dobry. Gra aktorska – dobra (tylko na litość boską, nie mówcie że Kate Winslet powinna za tą rolę dostać Oskara, ona grała dobrze, …podręcznikowo dobrze – przewidywalnie i schematycznie).

PS Nie narzekajcie, że film fałszuje rzeczywistość: reżyser od początku podkreślał, że to nie jest dokument, tylko fabuła inspirowana życiem Jobsa, więc nie musiał trzymać się faktów, mógł nawet zasugerować, że to Jobs wymyślił Windowsa. I żarówkę. Wolno mu.

A Wam wolno nie iść do kina.

“Steve Jobs” – widz płakał, jak oglądał was last modified: listopad 16th, 2015 by Tomek Czech
Disqus Comments Loading...
SHARE
Opublikowane przez
Tomek Czech