Widzieliście? Współczuję. Jeszcze nie byliście? Nie idźcie! Chyba, że lubicie tanie melodramaty klasy C. Albo macie masochistyczne skłonności do katowania się tandetnym amerykańskim kinem.
Bardziej schematycznie być już chyba nie mogło: niezrozumiany geniusz, całkowicie pochłonięty misją zmieniania świata, zmagający się bandą mniej lub bardziej sympatycznych przeciętniaków, którzy inteligencją, talentem i przenikliwością nie dorastają mu co prawda do pięt, ale w przeciwieństwie do niego przejawiają ludzie odruchy.
No bo jego nie interesują jakieś tam relacje międzyludzkie, dzieci tym bardziej, nawet jeśli własne, ale oczywiście przemiana bohatera musi nastąpić, scena pogodzenia z Lisą musi być i jest, kiczowata i żenująca do granic możliwości, no bo skoro ona mu coś kiedyś narysowała w MacPaint, to on dla niej wymyśli iPoda i odtąd będzie już pięknie i kolorowo, jak logo NeXT. Yahhh!
Reżyser i scenarzysta bawią się w domorosłych terapeutów próbujących rozgryźć osobowość Jobsa, przy czym czepiają się adopcji jak rzep psiego ogona: czy Jobs czuje się porzucony, czy wybrany, czy to go ukształtowało…, a Ciebie skręca już od tej taniej psychologii rodem z poradników “Odkryj swoje prawdziwe wnętrze w trzech prostych krokach”. Nawet jeśli Boyle i Sorkin chcieli po prostu wyśmiać próby opisywania charakteru Jobsa przez pryzmat jego adopcji, to ja tam ironii nie widziałem.
No i jeszcze Woz i Sculley zamęczają nas (i Jobsa) przez calutki film, pojawiają się i znikają, upierdliwi do granic możliwości, no ale autorzy filmu muszą przecież odpowiedzieć na nurtujące ludzkość od wieków pytania o to, jaką rolę w sukcesie Apple odegrał Wozniak (i jego zespół) i czy Sculley zwolnił Jobsa, czy też może Jobs zwolnił się sam.
Zmuszam się, żeby nie wyjść z kina i z nudów rozmyślam, co bo było, gdyby wyrwać film z objęć komercyjnego Hollywoodu i pozwolić zrobić go dobrym, np. europejskim reżyserom: taki von Trier (ale ten w formie sprzed kilkunastu lat) mógłby pokazać, jak robi się porządny dramat psychologiczny, Polański jak nikt inny wydobyłby wszystkie ciemne strony charakteru Jobsa i balibyśmy się bardziej, niż na “Dziecku Rosemary”. Albo żeby chociaż w Hollywood zrobił go Tarantino, który z pewnością urządziłby komputerowym geekom niezłą zero-jedynkową sieczkę. Przynajmniej coś by się działo.
A tak: było o Apple, a wynudziłem się jak na konferencji Microsoftu. Szkoda.
Gwoli sprawiedliwości: pomysł formalny, żeby cała akcja rozgrywała się za kulisami przygotowań do kilku najważniejszych eventów w karierze Jobsa – dobry. Gra aktorska – dobra (tylko na litość boską, nie mówcie że Kate Winslet powinna za tą rolę dostać Oskara, ona grała dobrze, …podręcznikowo dobrze – przewidywalnie i schematycznie).
PS Nie narzekajcie, że film fałszuje rzeczywistość: reżyser od początku podkreślał, że to nie jest dokument, tylko fabuła inspirowana życiem Jobsa, więc nie musiał trzymać się faktów, mógł nawet zasugerować, że to Jobs wymyślił Windowsa. I żarówkę. Wolno mu.
A Wam wolno nie iść do kina.